Tadeusz Wypych ::: blog o zwierzętach | wwww.blog.boz.org.pl
Tadeusz Wypych, Warszawa, boz@boz.org.pl
» Fundacja dla Zwierząt ARGOS
» Biuro Ochrony Zwierząt
» Ośrodek KOTERIA

03.02.2014

Weterynarze schodzą na psy

Zamiast umów ze schroniskami, gminy zawierają umowy o pozbywanie się bezdomnych zwierząt z lekarzami weterynarii. Tych zaś nikt nie nadzoruje i nie pyta, co zrobili z bezdomnymi psami. To nowy, szybko upowszechniający się w Polsce sposób uprawiania hyclostwa.

Wyłapywanie bezdomnych psów przez zakłady lecznicze dla zwierząt występowało także przedtem. Choćby dlatego, że w zasadzie tylko lekarz może strzelać do psów środkiem usypiającym, co bywa niezbędne wyłapywaniu. Jeśli gmina, oprócz usług weterynaryjnych, cedowała na niego także dalszy los wyłapanych psów, to autorytet zawodu zaufania publicznego, pozwalał nie dociekać co dalej robił ze zwierzętami. Zwłaszcza, że wielu lekarzy postępuje z bezdomnymi zwierzętami profesjonalnie i etycznie, niezależnie od pieniędzy z gmin i niejasnych przepisów.

Przed 2012 rokiem, zleceniom gmin dla lekarzy weterynarii na wyłapywanie bezdomnych zwierząt, towarzyszyły umowy z jakimś schroniskiem, do którego ostatecznie zwierzęta trafiały, albo przynajmniej miały trafiać. Na Mazowszu pionierem rozwiniętej przedsiębiorczości lekarzy weterynarii w tej dziedzinie był Marek Klamczyński z Wołomina (2002- 2008). W ówczesnych warunkach musiał jednak rejestrować się jako "schronisko przy lecznicy" lub gminne "miejsce przetrzymywania wyłapanych zwierząt" oraz legitymować się umowami z podmiotami uchodzącymi za schroniska.

Zdarzały się też przypadki, że lekarze po prostu regularnie uśmiercali wyłapywane zwierzęta. Najbardziej ostentacyjne łamanie ustawy o ochronie zwierząt, potwierdzone w postępowaniu karnym, to przypadek lek. wet. Lecha Błacha, który regularnie likwidował bezdomne psy z kilku gmin woj. świętokrzyskiego, czy też lek. wet. Władysława Krzemińskiego z Baranowa Sandomierskiego. Przypadków takich było więcej, ale dotyczyły przeważnie lokalnych działań w małej skali.

Sytuacja zmieniła się w 2012 r. wskutek nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt. Na gminy nałożono dodatkowy obowiązek "zapewnienia całodobowej opieki weterynaryjnej w przypadkach zdarzeń drogowych z udziałem zwierząt" i rezerwowania na to pieniędzy w budżecie. Urzędnicy gminni doszli więc do prostego wniosku, że skoro i tak muszą mieć umowę z lokalnym zakładem leczniczym dla zwierząt, a niesposób zawrzeć umowy z legalnym schroniskiem, to niech się ten lekarz zajmie także wszystkimi bezpańskimi psami, od początku do końca.

Popyt na takie usługi i podaż gminnych pieniędzy zmieniły rynek obrotu bezdomnymi zwierzętami. Teraz zakład leczniczy dla zwierząt jest coraz częściej jedynym wykonawcą zadań gmin, określonych ustawą o ochronie zwierząt, i ostatecznym (z punktu widzenia urzędników) odbiorcą bezdomnych zwierząt. W pierwszym roku obowiązywania znowelizowanych przepisów takich umów było ok. 50 na 2.500 polskich gmin, a w 2013 roku - wedle spływających do nas danych - były ich już setki. Nie chodzi tu tylko o małe gminy, płacące miejscowemu lekarzowi weterynarii niewielkie pieniądze za zajęcie się kilkoma bezdomnymi psami rocznie. Rozwijają się szybko przedsiębiorstwa lekarzy weterynarii, nastawionych na hyclostwo jako główny przedmiot działalności, wypierając z rynku lokalnych hycli i schroniska.

Dobrym tego przykładem jest przedsiębiorczość rodziny Kowalczyków, czwórki lekarzy weterynarii, działających jako trzy zakłady lecznicze i jedna spółka z o.o. Przez trzy lata (2011-2013) odebrali z sześciu mazowieckich gmin ok. 750 psów za kwotę ok. 800 tys. złotych. W zagródce na tyłach zakładu leczniczego w Wągrodnie k/Prażmowa rozwiązują problem bezdomnych zwierząt wypróbowanym przez hycli sposobem, polegającym na stłoczeniu zwierząt w prymitywnych warunkach i zaniechaniu opieki. Nie chodzi tu więc o stary grzech lekarzy weterynarii nieuzasadnionego uśmiercania zwierząt, ale o przejęcie biznesu hyclowskiego napędzanego pieniędzmi na rzekomo bezterminową opiekę nad zwierzętami.

Lekarze starszego pokolenia, tacy jak Błach czy Krzemiński bronili się swoim wiarygodnym przekonaniem o słuszności uśmiercania zwierząt z powodu bezdomności i nie dorobili się na tej praktyce szczególnego majątku. Zupełnie inaczej jest z Kowalczykami, którzy na swojej stronie internetowej i facebooku przedstawiają swoją mordownię jako hobbystyczne zajęcie lekarzy weterynarii, którzy po godzinach "pośredniczą w adopcji psów niechcianych i porzuconych przez nieodpowiedzialnych właścicieli", do czego ponoć namawiali ich od dawna "kochający zwierzęta klienci". Skala zakłamania odpowiada tu skali interesów.

Zawód zaufania publicznego, wykonywany jako działalność gospodarcza na rzecz gmin, wystawiony jest na ryzyko systemowej patologii związanej z realizacją zadań gminnych. Wielka szkoda, że lekarze weterynarii nie potrafią tego ryzyka uniknąć. Bo przecież oczywistym rozwiązaniem problemu w małych i średnich gminach powinna być współpraca z lokalnym zakładem leczniczym dla zwierząt, zdolnym udzielać pomocy zwierzętom cierpiącym w miejscach publicznych, a także sprawować publiczną opiekę nad zwierzętami bezdomnymi. Statystyczna polska gmina ma do czynienia z około czterdziestoma bezdomnymi zwierzętami, a małe i średnie gminy - statystycznie jeszcze mniej. Realizacja zadań publicznych nie wymaga więc w tych przypadkach milionowych inwestycji w schroniska, a zaledwie kilku boksów na zapleczu lokalnej lecznicy. Reszta problemu - a raczej cały problem - leży w sferze formalno-prawnej.

W tej sferze dominują przepisy i interesy promujące hyclostwo i pogłębianie problemu, zarówno w wymiarze humanitarnym jak i finansów gmin. Bo to wygodne dla urzędników (zwłaszcza rządowych) i opłacalne dla ich klientów. Angażowanie się lekarzy weterynarii w hyclostwo odsuwa perspektywę normalnego rozwiązania problemu bezdomnych zwierząt, a skojarzenia "lekarz - rakarz" nie służą z pewnością także samym lekarzom weterynarii.